Nigdy nie myślałam, że napiszę książkę. A teraz siedzę przy instagramowym kubku z kawą, a obok leży „Emigrantka z torebką Louisa Vuittona”. Kawa jest czarna, wtedy tylko słodzona. Choć jak na Francuzkę przystało powinnam pić espresso. Nie przepadam za espresso, a odkąd skończyłam prace nad Emigrantką, skupiam się na tym, aby robić to, co lubię. Bez konieczności wymuszania na sobie czegokolwiek. „Emigrantka z torebką Louisa Vuittona” powstała, bo chciałam rozprawić się z tym brzydkim Paryżem po swojemu. Po drodze, całkiem przypadkiem, okazało się, że praca nad książką dała mi ogromną satysfakcję.
Pokusiłabym się o stwierdzenie, że pisanie wypełniło ogromną pustkę, która powiększała się z każdym łykiem paryskiej kawy i z każdym kęsem francuskich rogalików.
Jesteście ciekawi, co jest najtrudniejsze w pisaniu tak szczerej powieści?
Jako dzieci jesteśmy poddawani powszechnemu zaprogramowaniu – tracimy swoją autentyczność. Dorośli nas uczą, aby spełniać oczekiwania rodziców, bo to oni nas wychowują i oczywiście nie chcemy ich zawieść. Z miłości, szacunku, z obawy przed odrzuceniem. Jaki powód by to nie był, dorastanie było okraszone koniecznością hamowania swoich zachowań i wyrażania myśli. Od samego początku, od momentu w którym postanowiłam napisać powieść, wiedziałam, że przede wszystkim będzie ona prawdziwa. Praca w domu u milionerów wiązała się z pewnymi obietnicami, nie mogłam opowiadać „na zewnątrz”, co dzieje się w apartamencie przy Av. Montaigne. W mojej głowie pojawił się konflikt czy mogę być aż tak szczera, czy mogę zdradzać paryskie tajemnice bogaczy z Rosji, czy spotka mnie za to kara? Chęć powiedzenia prawdy okazała się większa. Nie dość, że zawiodłam się na Paryżu, który wyglądał zupełnie inaczej niż na okładkach magazynów, który zupełnie inaczej był opisywany w książkach i o którym opowiadały influencerki na swoich pastelowych profilach w Social Mediach, to nie chciałam uczestniczyć w takim zakłamanym światku i zwyczajnie czułam potrzebę opowiedzenia własnej historii. Najtrudniejsze było przyznanie się przed samym sobą, że takie życie mi się nie podobało. Może nauczyłam się znakomicie poruszać po zatłoczonym Paryżu, ale zgubiłam drogę do samej siebie. Książka pomogła mi ją odzyskać. To przejmujące uczucie, że coś jest nie tak, że żyłam w zawieszeniu z przyklejonym uśmiechem, kiedy moje całe ciało wołało o pomoc. Trudno było się przyznać jaki ciężar smutku nosiłam i tylko wpatrywanie się w jeden punkt dawało chwilę ukojenia. A tym punktem była oświetlona Wieża Eiffla. Już wtedy zaczęłam zastanawiać się o co chodzi w życiu i im więcej nad tym myślałam, tym bardziej czułam, że znalazłam się w złym miejscu. Kiedy postanawiasz podzielić się ze światem swoimi porażkami, lękami, tą ciemniejszą stroną życia, zadajesz sobie pytanie. Czy będziesz w stanie unieść krytykę? Ja nie lubiłam krytyki, a zmierzenie się z nią twarzą w twarz dało mi więcej siły niż mogłabym przypuszczać.

Autor ma prawo dodawać do swojej historii elementy fikcji. Na swoim blogu starałam się systematycznie pisać o paryskich perypetiach. To nie tak, że tylko marudziłam. Robiąc spis treści do książki zdałam sobie sprawę, że autentyczny autor to taki, który potrafi emocjonalnie opisać historie i obserwacje. Wiedziałam, że to emocjonujące historie będą miały największe wzięcie. Dlatego moja książka jest bardzo „uczuciowa” i to się czuje. Lubimy prawdziwe historie. Lubimy autentyczność – w książkach, w relacjach, w biznesie. Kiedy zaczęłam pisać książkę, w modzie było pokazywanie się w social mediach z jak najlepszej strony. Postawiłam na szczerość. Dzisiaj dużo mówi się o autentyczności, szczególnie w internecie. Kupujemy produkty od autentycznych sprzedawców, obserwujemy autentyczne blogerki, nie lubimy nachalnych reklam i przesłodzonych min na instastories. Oczekujemy prawdy, bo to pozwala nam czuć się „normalnie”. Opowiedzenie jej było trudne, nie zaprzeczam.
I nie przesadzę, mówiąc, że prawda mnie wyzwoliła.

W Paryżu doznałam bardzo wielu ciekawych doświadczeń. Dla mnie były one inspirujące, bo nietypowe. Dla emigrantki w obcym mieście wiele normalnych rzeczy ma zupełnie inny wymiar. Chciałam to wszystko pokazać z mojej strony, nadając im właśnie nietypowy charakter, bo cały pobyt w mieście świateł taki właśnie był: nietuzinkowy.
Szczerość to wyzwanie. Nie każdemu może się spodobać to, co usłyszy lub przeczyta. Jeszcze przed napisaniem prologu, zadałam sobie pytanie:
„Czy ta książka ma się podobać każdemu, czy ma być taka moja”?
Odpowiedź była banalna. „Emigrantka” już od pierwszej strony jest wypełniona moimi łzami, moim śmiechem, smutkiem i radością. Największym jednak wyzwaniem był powrót do smutnych momentów. Książkę kończyłam już w Polsce, wiele lat po powrocie. Przywołując traumatyczne przeżycia nieraz płakałam przed komputerem. To było jak oczyszczenie. Wyrzuciłam wszystkie negatywne emocje, które zabrałam ze sobą z Paryża. Dzisiaj wiem, że pisanie to pewnego rodzaju terapia i ja tak właśnie traktuję proces powstania tej książki, być może dlatego „Emigrantka” jest taka szczera. Swojego terapeuty nie można przecież okłamywać!

Wszystkie nasze decyzje niosą za sobą szereg konsekwencji. Czasami skutki widzimy od razu, a czasami czekamy na nie latami. Postępujemy zgodnie z rozumem lub sercem, ale zawsze robimy to, co w danym momencie wydaje nam się najlepsze. Autor musi nauczyć się nawyków, bo pisanie książki to rozwijanie codziennych rytuałów. Były dni, że potrafiłam pisać 8 godzin z małymi przerwami, a były takie chwile, że pisałam tylko dwadzieścia minut.
Kiedy powstaje powieść, której fundamentem są osobiste przeżycia, autor może traktować swoje działo jako pamiętnik. I tu właśnie tak było. A prowadzenie dziennika uczy miłości do siebie.
„Emigrantka”, z którą spotykałam się prawie każdego dnia w końcu zaczęła do mnie przemawiać. Pisz, zaakceptuj przeszłość, twórz dobrą historię, wyrzuć z siebie emocje, przelej je na papier!
Aż w końcu usłyszałam „pokochaj siebie”, przestań spełniać cudze oczekiwania. Pisz dla siebie, swoimi słowami, twórz tak jak potrafisz. Wiele lat okazywałam sobie miłość tak, jak mi ją okazywano – miłością wypełnioną oczekiwaniami. Jako autorka zadawałam sobie mnóstwo pytań,, nie wiedziałam jaki będzie finał tej historii.
Siedziałam na podłodze w wynajętym mieszkaniu i pisałam kolejny rozdział, kiedy zorientowałam się, że to nie ma znaczenia. Że to ja jestem jedynym stałym elementem tej fabuły i to moje pragnienie bycia autorką książki się liczy. I tak zaczęła się życiowa rewolucja. Uświadomiłam sobie, że natychmiast potrzebuję zmiany, że potrzebuję rozwoju i to będzie ogromnym wyzwaniem. Skończenie książki było jednym z nich, obiecałam to sobie, że ją wydam za wszelką cenę i tak zrobiłam. Stałam się autorką.
Autorzy piszą z różnych powodów, dla pieniędzy, dla pozycji, z pasji albo aby podnieść swoją samoocenę, ja napisałam „Emigrantkę z torebką LV”, aby w końcu zrobić coś dla siebie. I polecam to każdemu z całego serca.

Anna Sławińska
Absolwentka dziennikarstwa na UMCS w Lublinie, obecnie pracuje jako copywriter i social media creator. Pasjonuje się fotografią, kocha modę, a lekiem na złe samopoczucie jest dla niej muzyka. Ma plany związane z pisarstwem.